Pisać, by nie umrzeć, jak mawiał Blanchot, a może nawet mówić, by nie umrzeć, to zadanie tak stare, jak samo słowo. Ostateczne rozstrzygnięcia zawieszone zostają w czasie trwania opowieści. Jak wiadomo, wypowiedź potrafi powstrzymać lot wypuszczonej strzały, unieważniając czas w sobie tylko znany sposób. Być może prawdą jest to, o czym mówił Homer – że bogowie zsyłają na ludzi nieszczęścia tylko po to, by mogli oni o tym opowiadać, i że słowo, dzięki tej właśnie możliwości, odnajduje swą nieskończoną moc. Być może jest tak, że zbliżanie się śmierci, jej władczy gest, którym wkrada się do ludzkiej pamięci, drąży w istnieniu i teraźniejszości pustkę, z wnętrza której i ku której kierujemy swe słowa. Jednak Odyseja, która potwierdza ów śmiertelny dar języka, opowiada – na odwrót – historię powrotu Odyseusza do Itaki: powtarzając za każdym razem, gdy ociera się on o śmierć (po to, by ją tym samym obłaskawić), w jaki to sposób (za pomocą jakich sztuczek i forteli) udało mu się powstrzymać tę groźbę, która, raz jeszcze, w chwili, w której zabiera głos, powraca pod nową postacią... I gdy, przybywszy do Feaków, Odyseusz słyszy w obcych ustach tysiącletnią już opowieść o swym własnym życiu, to tak, jakby wsłuchiwał się we własną śmierć. Zakrywa wtedy twarz i wybucha płaczem, niczym kobieta, której po bitwie pokazuje się zwłoki zabitego bohatera. Przeciwko opowieści obwieszczającej mu jego własną śmierć, opowieści wyłaniającej się z głębi nowej Odysei, niczym z otchłani czasu, Odyseusz powinien wyśpiewać pieśń własnej tożsamości, opowiedzieć o swych nieszczęściach, by uniknąć przeznaczenia, które gotuje mu język sprzed narodzin języka. I podąża za tym fikcyjnym słowem, potwierdzając je i jednocześnie pozbawiając wszelkiej mocy, w tej przestrzeni bliskiej wprawdzie śmierci, lecz na nią odpornej, w której opowiadanie znajduje swe naturalne środowisko. Bogowie zsyłają na ludzi nieszczęścia po to, by ci je opowiadali; śmiertelni jednak opowiadają je po to, by nigdy nie pojawiły się one w ich życiu, a ich skutki zginęły za odległym horyzontem słów, gdzie zniknęłyby na dobre, choć całkowicie wbrew sobie samym. Nieprzebrane nieszczęście, grzmiący dar bogów, wyznacza punkt, w którym rodzi się język; jednak granica śmierci otwiera przed językiem, albo raczej w nim samym, nieskończoną przestrzeń. Przed groźbą śmierci język ucieka w pośpiechu, choć jednocześnie zaczyna od początku, opowiada sam siebie, odkrywa opowiadanie opowiadania i tę szkatułkową konstrukcję, która nigdy się nie domknie. W obliczu śmierci język zwraca się ku sobie; napotyka tam zwierciadło i by powstrzymać śmierć, która sama chce go powstrzymać, może zrobić tylko jedno: zrodzić w głębi siebie swój własny obraz w nieskończonej grze luster. W głębi zwierciadła, gdzie się umieszcza, bu dotrzeć do punktu, z którego się wyłonił (czyli śmierci), a jednocześnie by go ominąć, spostrzec można inny język – obraz języka współczesnego, lecz jakby w pomniejszeniu i tylko potencjalnie. To pieśń aojda, który opiewał losy Odyseusza przed Odyseją i przed samym Odyseuszem (skoro Odyseusz słyszy jego śpiew) i który w nieskończoność będzie to robił po jego śmierci (gdyż i tak traktuje Odyseusza jak umarłego). Odyseusz zaś, żywy, odbiera tę pieśń tak, jak żona tuli zmarłego męża.