14 grudnia 2009
michel foucault
Pisać, by nie umrzeć, jak mawiał Blanchot, a może nawet mówić, by nie umrzeć, to zadanie tak stare, jak samo słowo. Ostateczne rozstrzygnięcia zawieszone zostają w czasie trwania opowieści. Jak wiadomo, wypowiedź potrafi powstrzymać lot wypuszczonej strzały, unieważniając czas w sobie tylko znany sposób. Być może prawdą jest to, o czym mówił Homer – że bogowie zsyłają na ludzi nieszczęścia tylko po to, by mogli oni o tym opowiadać, i że słowo, dzięki tej właśnie możliwości, odnajduje swą nieskończoną moc. Być może jest tak, że zbliżanie się śmierci, jej władczy gest, którym wkrada się do ludzkiej pamięci, drąży w istnieniu i teraźniejszości pustkę, z wnętrza której i ku której kierujemy swe słowa. Jednak Odyseja, która potwierdza ów śmiertelny dar języka, opowiada – na odwrót – historię powrotu Odyseusza do Itaki: powtarzając za każdym razem, gdy ociera się on o śmierć (po to, by ją tym samym obłaskawić), w jaki to sposób (za pomocą jakich sztuczek i forteli) udało mu się powstrzymać tę groźbę, która, raz jeszcze, w chwili, w której zabiera głos, powraca pod nową postacią... I gdy, przybywszy do Feaków, Odyseusz słyszy w obcych ustach tysiącletnią już opowieść o swym własnym życiu, to tak, jakby wsłuchiwał się we własną śmierć. Zakrywa wtedy twarz i wybucha płaczem, niczym kobieta, której po bitwie pokazuje się zwłoki zabitego bohatera. Przeciwko opowieści obwieszczającej mu jego własną śmierć, opowieści wyłaniającej się z głębi nowej Odysei, niczym z otchłani czasu, Odyseusz powinien wyśpiewać pieśń własnej tożsamości, opowiedzieć o swych nieszczęściach, by uniknąć przeznaczenia, które gotuje mu język sprzed narodzin języka. I podąża za tym fikcyjnym słowem, potwierdzając je i jednocześnie pozbawiając wszelkiej mocy, w tej przestrzeni bliskiej wprawdzie śmierci, lecz na nią odpornej, w której opowiadanie znajduje swe naturalne środowisko. Bogowie zsyłają na ludzi nieszczęścia po to, by ci je opowiadali; śmiertelni jednak opowiadają je po to, by nigdy nie pojawiły się one w ich życiu, a ich skutki zginęły za odległym horyzontem słów, gdzie zniknęłyby na dobre, choć całkowicie wbrew sobie samym. Nieprzebrane nieszczęście, grzmiący dar bogów, wyznacza punkt, w którym rodzi się język; jednak granica śmierci otwiera przed językiem, albo raczej w nim samym, nieskończoną przestrzeń. Przed groźbą śmierci język ucieka w pośpiechu, choć jednocześnie zaczyna od początku, opowiada sam siebie, odkrywa opowiadanie opowiadania i tę szkatułkową konstrukcję, która nigdy się nie domknie. W obliczu śmierci język zwraca się ku sobie; napotyka tam zwierciadło i by powstrzymać śmierć, która sama chce go powstrzymać, może zrobić tylko jedno: zrodzić w głębi siebie swój własny obraz w nieskończonej grze luster. W głębi zwierciadła, gdzie się umieszcza, bu dotrzeć do punktu, z którego się wyłonił (czyli śmierci), a jednocześnie by go ominąć, spostrzec można inny język – obraz języka współczesnego, lecz jakby w pomniejszeniu i tylko potencjalnie. To pieśń aojda, który opiewał losy Odyseusza przed Odyseją i przed samym Odyseuszem (skoro Odyseusz słyszy jego śpiew) i który w nieskończoność będzie to robił po jego śmierci (gdyż i tak traktuje Odyseusza jak umarłego). Odyseusz zaś, żywy, odbiera tę pieśń tak, jak żona tuli zmarłego męża.
Nie jestem wcale pewien, czy jest komunikatem. Jeśli sztuka miałaby być komunikatem czy komunikacją, to na przykład telefonia komórkowa robi to znacznie lepiej i skuteczniej. Myślę, że w dzisiejszych czasach mamy już powyżej uszu tej komunikacji. Sztuka nie jest komunikatem, raczej wyrażaniem siebie jako bytu żyjącego. To niekoniecznie musi też być zrozumiałe dla innych. Żeby zastanowić się nad etyką artysty, trzeba uzmysłowić sobie, że w zakres takich rozważań wchodzi cała historia sztuki, wszystko, co do tej pory robiono i czym artyści się zajmują, jakie tematy są poruszane i w jaki sposób się je przedstawia. Nas obowiązuje odnoszenie się do tego, a nie do czegokolwiek innego spoza tej dziedziny.
Sztuka potrzebuje autonomii. I mówię to, mimo że sam jestem artystą, o którym wielokrotnie mówiono, że przekracza autonomię sztuki na rzecz zajmowania się wspólnymi sprawami. Kiedy w latach osiemdziesiątych zaczynałem swoją przygodę ze sztuką, ta autonomia kojarzyła się z konstruktywizmem, czy może raczej postkonstruktywizmem lub jakimiś innymi kwadratami, których ja osobiście miałem dość, tak jak całe moje pokolenie. Był to swojego rodzaju eskapizm – ja tu sobie maluję kwadraty, a wy wszyscy się ode mnie odpieprzcie, bo nie macie o tym pojęcia. To było śmiertelnie nudne. Dlaczego nie mielibyśmy się zajmować rzeczami, które są nam wszystkim wspólne? Ale nawet zajmując się tymi rzeczami, niekoniecznie musimy posługiwać się doksą, common sensem. Sztuka jest po to, żeby pokazywać rzeczy z innego punktu widzenia – takiego, który nikomu wcześniej mógł nie przyjść do głowy. Tylko pod tym warunkiem może wnieść coś nowego. [Zbigniew Libera]
Sztuka potrzebuje autonomii. I mówię to, mimo że sam jestem artystą, o którym wielokrotnie mówiono, że przekracza autonomię sztuki na rzecz zajmowania się wspólnymi sprawami. Kiedy w latach osiemdziesiątych zaczynałem swoją przygodę ze sztuką, ta autonomia kojarzyła się z konstruktywizmem, czy może raczej postkonstruktywizmem lub jakimiś innymi kwadratami, których ja osobiście miałem dość, tak jak całe moje pokolenie. Był to swojego rodzaju eskapizm – ja tu sobie maluję kwadraty, a wy wszyscy się ode mnie odpieprzcie, bo nie macie o tym pojęcia. To było śmiertelnie nudne. Dlaczego nie mielibyśmy się zajmować rzeczami, które są nam wszystkim wspólne? Ale nawet zajmując się tymi rzeczami, niekoniecznie musimy posługiwać się doksą, common sensem. Sztuka jest po to, żeby pokazywać rzeczy z innego punktu widzenia – takiego, który nikomu wcześniej mógł nie przyjść do głowy. Tylko pod tym warunkiem może wnieść coś nowego. [Zbigniew Libera]
9 grudnia 2009
5 grudnia 2009
1 grudnia 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)